Gdyby minister edukacji miała honor, to po spektakularnej klęsce „edukacji zdrowotnej” w polskich szkołach powinna podać się do dymisji (inna sprawa, że powinna to uczynić już wcześniej – po „polskich nazistach”, o czym pisałem w felietonie do 6. numeru „NRz”). Nie łudźmy się jednak, ta władza do dymisji się nie poda, chyba że upadnie z całym gabinetem rządowym.
O tym, że „edukacja zdrowotna” była marnym projektem, przekonuje nawet to, iż nikt specjalnie po niej nie płacze. Ot, upadł, oby definitywnie, kolejny mocno zideologizowany, wpychany do szkół z bolszewickim zacietrzewieniem, pomysł na „unowocześnienie” młodego pokolenia Polaków. Okazało się, polskie społeczeństwo ciągle jeszcze woli posłuchać głosu Kościoła i biskupów (tak „opluwanych” za rzekome szerzenie ciemnogrodu i wstecznictwa) niż „heroldów” lewicowo-liberalnego postępu.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Perfidia przy wdrażaniu „edukacji zdrowotnej” polegała na tym, że próbowano przekonywać rodziców, że bez tego przedmiotu dzieci i młodzież w polskich szkołach zostaną pozbawione elementarnej wiedzy o różnych aspektach życia człowieka. Tak jakby wcześniej nie uczono o nich na biologii, godzinach wychowawczych, religii, a zwłaszcza na wychowaniu do życia w rodzinie. Tylko czy problem nie tkwi właśnie w religii (odwołującej się do „jakiegoś” Dekalogu) oraz w rodzinie (zdefiniowanej jako posiadające dzieci małżeństwo kobiety i mężczyzny oraz cieszącej się, zgodnie z art. 18 Konstytucji RP, „ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej”)?
Z „edukacją zdrowotną” jest trochę tak, jak ze „zdrowiem reprodukcyjnym”. I „edukacja”, i „zdrowie” to przecież terminy neutralne i służące człowiekowi. Któż rozsądny ośmieliłby się kwestionować ich znaczenie społeczne? A jednak, jak to się mówi, „diabeł tkwi w szczegółach”. Tak jak „zdrowie reprodukcyjne” dehumanizuje sferę seksualności, macierzyństwa i rodzicielstwa człowieka, tak uzasadnione były obawy, że „edukacja zdrowotna” zamiast zdrowiu, przysłuży się podważającemu wizerunek małżeństwa i rodziny chaosowi.